Dziś na blogu Resursy wpis Elwiry Dzikowskiej, która wspomina najwierniejszego fana Resursy, a w szczególności Radomskiego Festiwalu Filozofii Okna im. Prof. Leszka Kołakowskiego, pana Tadeusza Wolańskiego. Przyjemnej lektury.

Pana Tadzia spotkałam po raz pierwszy, kiedy zjawił się w naszym domu kilkanaście lat temu wraz z będącą jeszcze na chodzie garstką przyjaciół mojej mamy. Odwiedzali się mniej lub bardziej regularnie, w okolicach czternastego października w Dniu Edukacji Narodowej zwanym potocznie Dniem Nauczyciela. Zasiadali przy naszym dużym kuchennym stole i przy domowym cieście, rozprawiali nad szklanką herbaty, ciesząc się sobą, wspominając stare, dobre czasy. Nie zawsze były to opowieści sielankowe; każda z osób siedzących przy stole miała pokaźny bagaż niełatwych doświadczeń. Jednak znając swoje tajemnice, wspierali się wzajemnie, myśląc o sobie z życzliwością i wysłuchując jeden drugiego wtedy, kiedy to było potrzebne. Teraz celebrowali tę szczególną chwilę bycia razem, siorbiąc zbyt gorącą herbatę, przekrzykując się nawzajem w swych opowieściach, jakby to była ta jedyna chwila, kiedy trzeba powiedzieć wszystko naraz, szybko, popędzając czas ze strachu, żeby nie zapomnieć, nie zgubić żadnego słowa. Bo każde było ważne. Byli jak grupa rozbrykanych dzieci, beztrosko parskających śmiechem, robiących dużo hałasu.

W przeszłości całe życie zawodowe związali z nauczaniem, ze środowiskiem szkolnym, które w tamtym czasie kształtowało ich przede wszystkim jako ludzi. Szkoła ich młodości, która przypadła na lata 60. minionego stulecia (jak to brzmi!), tworzyła społeczność, która się wzajemnie o siebie troszczyła, pomagała, interesowała problemami i ich rozwiązywaniem. Szkoła była na pewno czymś więcej niż tylko miejscem pracy.

Pan Tadzio pochodził ze Skrzynna, małej wioski położonej kilkanaście kilometrów od Radomia. W dzieciństwie stracił matkę, wcześniej ojciec opuścił rodzinę, zapominając o synu na wiele lat. Małego Tadzia umieszczono w domu dziecka. Sam nigdy nie mówił za wiele o tym czasie, ale też i nie wykreślił go zupełnie ze swojej pamięci. Skończył szkołę zawodową w wieku szesnastu lat i nadal mieszkał w domu dziecka.

W Liceum Pedagogicznym usytuowanym wówczas przy ulicy Warszawskiej odbywała się konferencja, na której byli obecni dyrektorzy różnych szkół. Omawiano bieżące sprawy i zupełnie przypadkiem ktoś poruszył temat Tadzia, przedstawiając pokrótce jego historię i charakteryzując jego samego jako inteligentnego, uważnego i bardzo empatycznego młodego człowieka, któremu, zdaniem dyrekcji domu dziecka, należałoby pomóc w starcie w dorosłe życie. Dyrektor Liceum Pedagogicznego, pan Borkowski słuchał uważnie i po krótkim namyśle postanowił dać chłopcu szansę. Zgłosił na radzie pedagogicznej propozycję przyjęcia Tadzia do liceum, wskazując na jego cechy, które predestynowały go do zawodu nauczyciela. Był wprawdzie nieco przerośnięty, jak to określano starszych uczniów, ale zdolny i wyróżniający się nietuzinkowymi cechami. Grono pedagogiczne liceum pedagogicznego to byli nauczyciele z powołania, ludzie, którzy doskonale wiedzieli, co znaczy zawód nauczyciela, jakimi cechami dobry nauczyciel powinien się wyróżniać. Toteż wysłuchawszy opinii dyrektora Borkowskiego, przychylili się do jego propozycji. Przyznano Tadziowi miejsce w internacie i stypendium, które w pewnej części pokrywało koszty utrzymania. Dyrektor Borkowski przyniósł całą pakę ubrań po swoich synach, którzy byli w podobnym do Tadzia wieku. Na pozostałe koszty utrzymania nauczyciele postanowili się złożyć. I tak Tadzio został uczniem liceum pedagogicznego, a przez kolejne dwa lata jego sytuacja wyglądała stabilnie. Wakacje spędzał w domu dziecka, a w czasie roku szkolnego uczył się pilnie i wkrótce był w czołówce najlepszych uczniów liceum. Był uzdolniony muzycznie, grał na fortepianie i pięknie śpiewał; w czasie przerw na prośbę rówieśników śpiewał różne piosenki, a że okna szkoły wychodziły na ulicę, to ludzie przystawali i słuchali jego śpiewu. Czarował głosem, osobowością, wyróżniał się szczególną troską, zainteresowaniem, jakie okazywał wszystkim, którzy się do niego z czymś zwrócili. Kiedy skończył osiemnaście lat i nadal był uczniem liceum, musiał opuścić dom dziecka, bo przestał być prawnie jego domem. Wtedy nauczycielka języka rosyjskiego, pani Zofia Grochecka, która sprowadziła się do Radomia po śmierci męża internowanego w Starobielsku i zamordowanego później w Charkowie, wyraziła chęć adopcji Tadzia. Wszystko zostało załatwione bardzo szybko i sprawnie. Przysposobienie Tadzia zadziało się w sposób tak bardzo naturalny, że od zaraz uważał się za syna pani Grocheckiej. Nauczycielka zameldowała go u siebie i dopilnowała, żeby Tadzio po zakończeniu nauki w liceum pedagogicznym ukończył Studium Muzyczne i rozwijał swoje pasje artystyczne. Tadzio skończył również filologię rosyjską, po mamie, jak mówił, która również była rusycystką. Później życie potoczyło się swoim torem, uczył w szkołach radomskich i podradomskich. Nigdy nie był zbyt wylewny w opowiadaniu o sobie, ale podkreślał, że dużo w życiu dostał od innych i ma dług do spłacenia u ludzi. Chciał być przydatny, w każdy możliwy sposób. Kiedy jeszcze kursował regularnie po mieście, załatwiając rozliczne sprawy dla przyjaciół, często wstępował do Resursy pogadać o książkach, które właśnie przeczytał, o pogodzie, o profesorze Kołakowskim, którego był wielkim fanem. Od początku powstania festiwalu filozofii „Okna”, od jego pierwszej edycji, zjawiał się regularnie na wszystkich ujętych w programie wydarzeniach. Chętnie zabierał głos, pytał i zadawał pytania – sam również na niektóre udzielał odpowiedzi. Nie stronił od tematów trudnych, kontrowersyjnych czy zwyczajnie wyczerpujących emocjonalnie. Jego życie składało się właśnie z takich poszarpanych kawałków, które jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki nagle zmieniło się w pełne miłości i oddania.

Jego nieukrywaną radość wzbudzała każda możliwość rozmowy z drugim człowiekiem, a zwłaszcza poświęcony mu czas …Tak, pan Tadzio wnosił swoją obecnością coś nienamacalnego, ale ożywczego i jeszcze coś, czego nie umiem nazwać.

Spotykali się tak więc co roku, dopóki pandemia i piorunująco postępująca starość, nie przygwoździła każdego z nich do miejsca, z którego nie mogli się już nigdzie ruszyć. W tamtym czasie pan Tadzio był już pensjonariuszem Domu Pomocy Społecznej Weterana Walki i Pracy w Radomiu, odwiedzałam go czasem na prośbę mojej mamy. Mieszkał tam od kilku lat i chwalił sobie ten stan rzeczy.

Kiedy ostatni raz widziałam pana Tadzia, nie zrobił na mnie wrażenia człowieka, któremu spieszy się na tamten świat. Był tylko bardziej refleksyjny niż zwykle. Stał przede mną, opierając się o komodę, owinięty szlafrokiem, spod którego wystawały opuchnięte nogi w chorobliwym czerwonym kolorze. Chorował na nerki, dokuczały mu spuchnięte nogi, które owijał bandażem. – Coś pani pokażę – poczłapał do kuchni i przyniósł pokaźnych rozmiarów plastikowe pudło wypełnione szczelnie lekami. – To mój zbiór – tyle tego biorę dziennie, że wydaje mi się czasem jakbym mieszkał w aptece – uśmiechnął się blado.

Żyję już 86 lat – odezwał się ni stąd, ni zowąd – a przecież ja się wcale o to nie prosiłem – w jego lekko śpiewnym głosie usłyszałam nutę zdziwienia.

Starałem się przez całe życie oddawać to, co dostałem od innych: opiekę, pomoc. Bo sam tyle dostałem, że jak miałbym nie chcieć tego oddać.

Popatrzyłam na niego, wciąż opartego o komodę. Jego spojrzenie było odległe, jakby sięgał pamięcią do obszarów, które zakleszczone w głowie, przypominają czasem o sobie zaskakując nas samych. Na półce między książkami stały zdjęcia. Na jednym była kobieta, do której pan Tadzio był podobny. Obok stało jeszcze jedno zdjęcie, w większej plastikowo-mdłej ramce. – To moja druga mama – pan Tadzio podniósł zdjęcie i trzymał przez chwilę, po czym odstawiał na miejsce. – Bo ja miałem dwie mamy – jedną, która mnie urodziła i druga, która mnie przygarnęła, kiedy nie miałem nic poza tym, co na sobie.

Kiwam głową, znam tę historię z opowieści mojej mamy. – To, co dostałem, oddaję, robiłem, co mogłem, żeby pomagać innym, dawać z siebie, bo tyle sam dostałem od ludzi dobra i opieki. – Zawiesił głos i uśmiechnął się do mnie szeroko. Popatrzyliśmy na promienie słońca, które właśnie wdarły się do pokoju przez cienkie zasłonki. – Jest tak pięknie – cicho westchnął pan Tadzio. Stałam tam, w jego pokoju i nagle otuliła mnie ta samotność, od której pan Tadzio uciekał przez całe życie. Chociaż wiedziałam, że stoi tuż przy mnie, czułam, że jest już bardzo daleko. Odwróciłam się i zamknęłam za sobą drzwi.

ELWIRA DZIKOWSKA