Gdybym miała wrócić pamięcią do najpiękniejszych wakacji w moim życiu, to zawsze byłby to powrót nad morze. Nie morze dalekie, Śródziemne, Jońskie czy Sargassowe; nie morze Marmara, Liguryjskie albo Koralowe, ale nasze polskie Morze Bałtyckie.

Wszystko mi w nim odpowiada, począwszy od lokalizacji: znajduje się w północnej Europie, więc mnie, jako mieszkance tej części kontynentu jest bardzo po drodze. Nieważne są trudy podróży, ostatecznie natrudzić się trzeba, gdziekolwiek się człek wybiera; nieważna jest pogoda, wiem, że bywa kapryśna i zmienna. Przez wszystkie szkolne lata, podczas wakacji, jeździłam na kolonie nad morze wraz z innymi kolonistami, wypełniającymi po brzegi zarezerwowane dla nas wagony. Wtedy też połknęłam bakcyla jazdy pociągiem i do dzisiaj jestem wielką fanką tego środka lokomocji. Jest coś magicznego w miarowym stukocie kół, w ich równomiernym rytmie zdającym się wystukiwać słowa popularnej kiedyś piosenki „Wsiąść do pociągu byle jakiego…”. To nie jest jej właściwy tytuł, to słowa refrenu, który zwykle najbardziej zapada w pamięć. Autorzy nazwali ją „Remedium” (słowa: Magdalena Czapińska, muzyka: Seweryn Krajewski), a w latach 70. rozsławiła ją Maryla Rodowicz.

Zaznaczyć należy, że w tamtym czasie głównym środkiem transportu miejskiego były na pierwszym miejscu autobusy, w następnej kolejności tramwaje oraz taksówki. Samochód w latach 70. minionego wieku mieli nieliczni; był produktem luksusowym. Szczęśliwi posiadacze kupionych na talony warszaw, syrenek, fiatów 125p czy 126p, którzy po latach czekania na przydział stawali się ich właścicielami, dumnie zasiadali za kółkiem, używając auta głównie do jazdy po mieście. Później na ulice wyjechały polonezy, wartburgi – to już w latach 80.

Zamiłowanie do podróżowania pociągiem wiązało się w czasach mojego dzieciństwa, które przypadało na lata 70. i częściowo 80. minionego wieku (jak to brzmi J), z pewnymi niedogodnościami. Wszyscy, którzy jeździli wówczas koleją, z pewnością pamiętają ogłoszenia z megafonów o opóźnieniach i o tym, że mogą one ulec zmianie. Nigdy nie było wiadomo, czy zapowiadany pociąg nie wjedzie jednak za chwilę na stację. Trzeba było czekać, pilnować bagażu, znowu czekać, wreszcie wsiąść, bo przyjechał i może zaraz odjedzie, więc należało się spieszyć. Samo wsiadanie do pociągu to złożony temat, bardzo ciekawy, zasługujący na osobne potraktowanie. Robiło się to nie tylko drzwiami, ale również oknem, zyskując na czasie, miejscu i w ogóle odnosząc sukces oraz wszelkie korzyści z dostaniem się do wagonu związane. Zwykle odbywało się to tak, że ktoś ze wspólnie podróżujących (najlepiej mąż, ojciec, bo to zadanie siłowe) wdzierał się wraz z tłumem do pociągu przez otwarte już drzwi, zajmował szybko miejsca w przedziale i rozpoczynał przejmowanie przez okno bagaży oraz rozlicznych tobołków, następnie członków rodziny i wszystkich innych potrzebujący pomocy. Jedni pomagali drugim, więc szło to dość sprawnie. Mimo tłoku, ścisku i przeładowania, ludzie byli życzliwi względem siebie, bardziej cierpliwi, bardziej pomocni, a przede wszystkim rozmawiali ze sobą. To taka dygresja, którą przywołał obraz tamtych podróży. Może nostalgia za zwyczajną, prostą formą kontaktu, opartą na wspólnej płaszczyźnie odczuwania, uważności i empatii.

Podróżowanie pociągiem nie było drogie, za to zupełnie niekomfortowe, często wsiadało w niego tak dużo ludzi, że trudno było się poruszać. Mając w perspektywie całonocną drogę nad morze, trzeba było się jednak w pewien sposób rozlokować. Najczęściej za miejsce do siedzenia służył własny plecak czy torba; ludzie leżeli na podłodze w korytarzu, w przejściach między wagonami, a co sprytniejsi i bardziej zdeterminowani potrafili się władować na półki, na których zwykle leżały bagaże.

Wspominając uroki podróżowania pociągiem, nie sposób pominąć bardzo ważnego miejsca, jakim był wagon restauracyjny Wars. A w nim dużo miejsca, lepsze powietrze i lepsza atmosfera. Można było odbyć część podróży w przyjemnych warunkach (w czasie konsumpcji tylko) i zjeść całkiem niezłe potrawy podawane przez obsługujących gości kelnerów.

Podróż – tak czy inaczej – była ciekawa i rozwojowa. Jedni wsiadali, inni wysiadali, grupki młodzieży jadącej do Jarocina dawały koncerty, używając przedziału lub korytarza jako sali prób. Bywało barwnie. Niedospani, wymiętoszeni podróżni dobijali wreszcie do stacji przeznaczenia i wysypując się radośnie z pociągu, ruszali każdy w swoją stronę. Jedni, tak jak ja to zwykle robiłam, biegli od razu przywitać się z morzem, inni zatopieni w objęciach bliskich, płynęli powolnym krokiem do domów, kwater, pensjonatów.

Na koniec życzę wszystkim wielbicielom naszego Morza Bałtyckiego i podróży pociągiem cudownych wakacyjnych wspomnień, rozmów, zaśmiewania się do łez, wspólnego czasu empatycznie dzielonego z innymi ludźmi, długich spacerów plażą, ciepłego wiatru i szumu nadmorskich traw. I jeszcze oczu pełnych pogody i uśmiechu, kiedy patrzymy na siebie nawzajem.

Elwira Dzikowska