W kolejnej odsłonie swojego bloga przywołuję jeden z ostatnich filmów Terrence’a Malicka – Song to song. Zapraszam do lektury:

Twórczość Terrence’a Malicka nie należy do najprostszych. I wcale nie chodzi o jakieś trudne treści, które ze sobą niesie, często bowiem już z powodu samego sposobu realizacji, jego filmy stanowią wyzwanie dla cierpliwości widza. Cierpliwości, która – umówmy się – nie zawsze zostanie nagrodzona zgodnie z oczekiwaniami odbiorcy. Nie, Terrence Malick zdecydowanie nie schlebia gustom, tworzy kino na własnych warunkach i mówi unikatowym językiem.

Odkąd po długiej nieobecności w Hollywood, artysta powrócił w 2011 roku z nagrodzonym Złotą Palmą Drzewem życia, obrał ścieżkę nieco eksperymentalnego kina, charakteryzującego się brakiem wyraźnego scenariusza i pełnokrwistych bohaterów. W jego nowych filmach bardziej od fabuły liczą się poszukiwania nieuchwytnego, rozważania natury etycznej i religijnej, wyrażanie duchowej tęsknoty. W kolejnych jego produkcjach gwiazdy pokroju Bena Afflecka, Javiera Bardema, Christiana Bale’a i Cate Blanchett snują się przed kamerą w improwizowanych scenkach, wygłaszając swoje kwestie z offu. I żadne z nich nie ma pewności, że w ogóle w ostatecznej wersji filmu się pojawi, Malick znany jest bowiem z wyrzucania dużych partii materiału, niekiedy wraz z całymi rolami popularnych aktorów. Dla przykładu: znany z Pianisty Adrien Brody miał być głównym protagonistą Cienkiej czerwonej linii – tak wynikało ze scenariusza oraz książki, na której skrypt bazował. Aktor – jak przyznał po latach – zdążył już rozpocząć promocję filmu, udzielał wywiadów, by ostatecznie w czasie premiery przekonać się, że jego rola w produkcji zmalała do dalszoplanowej postaci z kilkoma linijkami dialogu. „To było wyjątkowo nieprzyjemne […]. Nigdy nie doświadczyłem czegoś takiego” – opowiadał*. Jak wspomniałem – Malick tworzy film na własnych warunkach. Jedno jest pewne – aktorom trudno jest przy tego typu realizacji wykreować wiarygodnego bohatera.

Niespodziewanie udało się to Rooney Marze, która w jednym z ostatnich filmów tajemniczego Teksańczyka – Song to song – wcieliła się w młodą dziewczynę imieniem Faye. Jej bohaterka to typowa dla Malicka zagubiona dusza, marząca o prawdziwej miłości piosenkarka, której pragnienia zweryfikowała rzeczywistość. Obok niej stoi dwóch mężczyzn. Grany przez Michaela Fassbendera Cook, czyli człowiek, który dzierży w dłoniach pieniądze i władzę. To on kreuje nowe gwiazdy. Nie potrafiąc jednak prawdziwie kochać, wplątuje Faye w seksualną grę. Z kolei BV (w tej roli Ryan Gosling) to skromny i nieco wycofany członek muzycznej bohemy, który z wzajemnością zakochuje się w Faye. Nie wie jednak, że dziewczyna nie mówi mu całej prawdy o swoim życiu.

Ani Gosling, ani Fassbender, ani nawet dołączające później Natalie Portman i Cate Blanchett nie mają tu miejsca ani okazji do zaprezentowania aktorskich popisów. Podporządkowani są zdawkowemu scenariuszowi, próbują raczej wizualizować na ekranie pewne uczucia, stany. Najlepiej radzi sobie z tym wspomniana Mara, która doskonale manewruje między urokiem swojej bohaterki a skrywanymi przez nią tajemnicami. Gdy się cieszy, tylko jej oczy mówią o tym, jak bardzo cierpi. Dlatego być może nieco bardziej niż w przypadku poprzednich filmów Malicka, można w Song to song zaangażować się w losy głównej bohaterki, kibicować w jej dążeniach. Nie oczekujcie jednak zbyt wiele. To nadal fabularnie rozegrane jest w stylu ostatnich produkcji Amerykanina.

Nikogo nie zdziwi też z pewnością, że Song to song stanowi niesamowitą, wysublimowaną audio-wizualną ucztę. Trzykrotnie nagrodzony Oscarem Emmanuel Lubezki w cudowny sposób celebruje naturę i pochyla się nad bohaterami, z każdego ujęcia wydobywając to, co najpiękniejsze. Każdy kadr to tutaj małe dzieło sztuki. I jeśli mówię, że trudno u Malicka stworzyć pełnokrwistego bohatera, to kto wie, czy właśnie nie Lubezki jest tym, który najmocniej pomaga aktorom zaczepić się w tej rzeczywistości, wydobywa z ich snucia się przed kamerą autentyczne emocje. Razem z Malickiem próbują stworzyć pewną „odtrutkę na współczesność”, nieustannie odwołując się do skostniałych dziś wartości, takich jak miłość, wierność i rodzina. Jasne, być może w sposobie Malicka na przekazywanie tych wartości (piękne obrazy i mówienie wprost) kryje się pewien banał i kicz, ale jest też rodzaj wrażliwości i artyzmu, do których wielu współczesnych twórców nawet nie jest w stanie się zbliżyć.

I chociaż, jak wspomniałem, współpraca z Malickiem nie jest dla aktorów najłatwiejsza i wielu z nich na reżysera z Teksasu się obraziło, chociaż dziś jego renoma nie jest już taka jak dawniej, większość jego najnowszych filmów nie znajduje bowiem większego uznania w oczach krytyków, to jednak wciąż samo nazwisko przyciąga jak magnes i prawie każdy chciałby w jego filmie wystąpić. Wystarczy przywołać gwiazdy, które pojawiły się na ekranie w Song to song u boku aktorskiej czołówki: m.in. legendy muzycznej sceny Patti Smith i Iggy Pop, członkowie Red Hot Chili Peppers, Lykke Li, Josh Klinghoffer, siostry Tegan i Sara Quin, John Lydon i wielu innych artystów gotowych pojawić się w tej produkcji choćby na chwilę.

Nie ma chyba w ostatnim czasie drugiego twórcy w Hollywood, który wywoływałby tak wiele skrajnych emocji jak Terrence Malick. Dla jednych to filmowy grafoman, dla innych – artysta-wizjoner. W świecie celebrytów – dziwak i ekscentryk, mieszkający gdzieś z dala od zgiełku, unikający mediów, nie pojawiający się publicznie. Dla mnie jego produkcje to coś więcej niż filmy (być może nawet niektóre z nich jako „filmy” się nie bronią); to swoiste doświadczenie, bliskie spotkanie z wrażliwością artysty, uczta dla ducha, a niekiedy wręcz modlitwa, jak w przypadku Drzewa życia.

W swoim przedostatnim filmie Song to song Amerykanin tworzy w pewnym sensie kolejny rozdział swojego rozciągniętego już na kilka lat dzieła, którego początku można upatrywać we wspomnianym Drzewie życia, a finału, kto wie, czy nie w nadchodzącej opowieści o Chrystusie. To trudne kino, nie z uwagi na skomplikowaną fabułę, ale wręcz przeciwnie – z uwagi na bycie w kontrze do tego, jak dziś kino wygląda. Brak solidnej struktury filmowej i bohaterów skonstruowanych według klasycznych zasad. Filmowa improwizacja skoncentrowana na próbie przemówienia do wrażliwości widza. Silne akcenty religijne. Teologia przyrody. Jeżeli szukacie w dzisiejszym kinie czegoś innego, Song to song może okazać się ciekawym doświadczeniem.

* https://www.indiewire.com/2013/04/10-actors-cut-from-terrence-malick-films-how-they-reacted-99568/

Na koniec: kilka kadrów z filmów Malicka zestawionych z utworem Nicka Cave’a & The Bad Seeds – Sun Forest. Autorem wideo jest alxqnn:

DAMIAN DRABIK