Laboga, laboga, kara na mnie leci, trafia mi się wdowiec z dziewięciorgiem dzieci… – taką przyśpiewką powtarzaną co rano, ze stosownym do intencji przytupem, córki mojej prababci Konstancji starały się jej wybić z głowy ponowne zamążpójście.
Śpiew rozpoczynała dziewięcioletnia Hela, a zaraz po usłyszeniu pierwszych słów dołączała do niej niespełna trzyletnia Renia, wykrzykując wniebogłosy laboga laboga i tańcząc w kółko. Najstarsza, szesnastoletnia Marynia, którą przewlekła chrypka wyeliminowała z grona śpiewających, pieczętowała poczynania sióstr twardym wzrokiem ni to aprobaty, ni przygany. Siostry ułożony przez siebie refren śpiewały z dobrym skutkiem, bo ich matka ponownie za mąż nie wyszła. Prababcia Konstancja zwana w domu babcią Kocią została wdową w wieku 36 lat, podobnie jak jej matka – Ewa z Jurgów Romanowicz. Istotną różnicę w dalszych losach prababci Konstancji i jej matki Ewy stanowi fakt, iż dzieci Ewy niestety nie podjęły próby wyperswadowania jej ponownego zamążpójścia. Nowy mąż, sporo od niej młodszy okazał się hulaką i utracjuszem. W błyskawicznym tempie roztrwonił cały majątek na grę w karty, a praprababcia Ewa nie mogąc tego znieść, kręciła niemo głową i coraz częściej zamykała oczy na wszystko, co działo się dookoła. Wkrótce pogrążając się w melancholii, zamknęła je na zawsze.
Dzieci prababci Koci były bardzo pomysłowe, zawsze trzymały się ich figle, psoty, niekiedy żarty zbyt daleko posunięte. We wspomnieniach zachowała się taka historia.
Razem z rodziną babci Koci mieszkała przez pewien czas jej teściowa Józefa, bardzo nielubiana przez dzieci. Józefa wnuków nie darzyła wielką atencją, często była dla nich opryskliwa i niedobra. Dzieci odwdzięczały jej się tym samym, wskutek czego wzajemne relacje pozostawiały wiele do życzenia. Pewnego razu odbywał się niewielki remont, ot, zwykłe odświeżenie tej części domu, którą zajmowała Józefa. Wszystkie sprzęty zostały wyniesione, by po malowaniu mogły wrócić na swoje miejsce. Gdy ustawiono je z powrotem, okazało się, że nie ma obrazu, na którym namalowane było oblicze seniorki rodu. Rozpoczęło się przetrząsanie wszystkich kątów, ale obraz przepadł. Dopiero po pewnym czasie okazało się, że dzieci Konstancji zrobiły pogrzeb portretowi babci, poszły z nim daleko na pola i tam go zakopały. Tym samym uznały, że babci już nie ma. Dla reakcji Józefy nie trzeba mieć za wiele wyobraźni.
Mąż prababci Konstancji Jan Słomczyński zawsze zdrów jak ryba, po sylwestrowej nocy 1 stycznia 1923 roku wyszedł rankiem przed dom, żeby natrzeć się świeżym śniegiem, jak to miał w zwyczaju. Robił takie zabiegi dla hartowania organizmu i bardzo je sobie chwalił. Mróz tego dnia był tęgi, spod nóg skrzył świeży puch, którego w nocy obficie napadało. Powietrze było tak ostre, że niemal uniemożliwiało wzięcie porządnego oddechu. Jan schylił się po śnieg i nabrawszy go solidną garść, natarł tors. Chwilę po tym upadł. Nie dało się go uratować. Przybyły niemal natychmiast felczer nie mógł już nic zrobić. Serce stanęło – powiedział cicho. Pomógł tylko wnieść ciało Jana do sieni, otrzepał buty i ciężko westchnął. Jego wzrok zatrzymał się na dzieciach, które zgromadziły się nagle wokół leżącego ojca, stały tak nic nie rozumiejąc, jakby ta chwila była tylko snem, sceną z koszmaru, który trwa, trzyma mocno w kleszczach absurdu, nie pozwalając nikomu się z niego obudzić.
Konstancja została przed domem. Osunęła się bezładnie i teraz leżała tam, gdzie Jan przed chwilą, przytulona do jego oddechu, który wciąż czuła na swoim policzku. Było to najbardziej bezpieczne miejsce na świecie, jeszcze ciepłe, jeszcze Janowe, wypełnione jego dobrocią i czułością. Wszystkim, czym otaczał ją przez całe ich wspólne życie.
Zaczął padać śnieg. Nic nie mąciło ciszy, która wzięła się nagle znikąd i wypełniła całą przestrzeń. Wirujące w powietrzu płatki tańczyły nad jej głową. Wyglądało to tak, jakby odprawiały jakiś magiczny obrzęd albo opowiadały sobie na ucho wyjątkową historię, zanim wszystko wróci do zwykłego porządku i znów przykryją świat swoją bielą. Kiedy ta chwila przeszła i świat zaczął wracać do swojego zwyczajnego rytmu, jakby nic się nie wydarzyło, Konstancję obudził jej własny szloch. I płacz dzieci, które usiłując ją podnieść, szarpały za ręce, mocując się z bezwładnym ciałem. Był 1 stycznia 1923 roku, Konstancja została wdową z piątką dzieci: córkami Heleną, Reginą i Marią, uczennicą w instytucie nauczycielskim w Łowiczu oraz synami Edwardem i Czesławem. Miała zaledwie 36 lat. W minioną sylwestrową noc wznosiła z mężem toast za szczęśliwy nowy 1923 rok. Jan w życzeniach prosił ją, żeby mu wybaczyła wszystkie wady i kochała go całym sercem przez całe życie. I żeby była radosna, cokolwiek by to życie miało przynieść.
Konstancja powoli wstała. Jedyne bezpieczne miejsce na świecie powoli zasypywał śnieg.
ELWIRA DZIKOWSKA