Dawno, dawno temu władcą pewnego królestwa był król Teodor, którego poddani nazywali zdrobniale – Teoś. Pomimo młodego wieku był władcą mądrym i sprawiedliwym, a przynajmniej tak się wszystkim wydawało. Jego poddanym żyło się dobrze, jadło dobrze i miło spędzało czas. Dzieci gnały na swoich drewnianych kucykach, huśtały się aż pod niebo, pisząc radośnie z uciechy, a co najbardziej je cieszyło – rzadko chodziły do szkoły, król Teoś bowiem sam szkoły nie lubił i nie uznawał za sensowne posyłanie do niej dzieci.
Najmłodsi mieli za to pod dostatkiem słodyczy, które stały w wielkich koszach na placach zabaw. Każdy mógł sięgnąć w dowolnej chwili i wybrać ulubione łakocie.
Starsi podwładni nie byli zachwyceni takim stanem rzeczy. Sami chodzili w dzieciństwie do szkoły. Nie widzieli w nauce ani w szkole niczego złego, wręcz przeciwnie, zachęcali, jak mogli swoje pociechy do zgłębiania wiedzy. Niewiele jednak mogli wskórać, bo kto by słuchał rodziców, skoro sam król Teoś zachęcał do słodkiego nicnierobienia, a nawet lenistwa ogromnych rozmiarów!
I tak mijał każdy następny dzień. Król i jego świta grali w kalambury i zagadki, gry planszowe; organizowali rozmaite zawody: w pluciu na odległość, bekaniu na zawołanie, pochłanianiu olbrzymich ilości popcornu z masłem i solą, połykaniu bez gryzienia przesłodzonych kandyzowanych wiśni i leżeniu do góry brzuchem.
Na efekty takich poczynań, nie trzeba było długo czekać. Dzieciom od nadmiaru słodyczy, psuły się zęby w tak zastraszającym tempie, że nawet nadworny dentysta był niemal bezradny. Robił jednak, co mógł: leczył, plombował i wyrywał te najbardziej zepsute, ale nic to nie dawało, bo kolejka do niego wciąż się wydłużała. Żadne argumenty nie trafiały do króla Teosia, który sam miał duży problem z zębami, a właściwie ich brakiem, ponieważ przez lata słodkiego nicnierobienia, objadania się iryskami i landrynkami, nabawił się takich dziur w zębach, że nawet sprowadzony specjalnie z sąsiedniego królestwa najlepszy na świecie dentysta, nie mógł tu za wiele wskórać. Wziął mocne obcęgi i powyrywał po kolei to, co z królewskich zębów zostało.
Świecił więc król Teoś bezzębnym uśmiechem, którym nieco przerażał i tak już strwożonych podwładnych; głośno przy tym mlaskał, rozgryzając kolejną słodziutką landrynkę. Wyglądał przy tym groteskowo i co tu dużo mówić – wręcz nieapetycznie.
– Coś z tym wreszcie musimy zrobić – podnosiły się tu i ówdzie głosy.
– Nie możemy, prawda, pozwolić – żołądkował się karczmarz – żeby nasze dzieci chodziły szczerbate albo i jeszcze gorzej! – głos cichł i przechodził w konspiracyjny szept.
– Musimy się wreszcie uwolnić od panoszącego się słodkiego nicnierobienia i tego obrzydliwego cukierkożercy – naszego króla, nieroba, który tylko patrzeć, jak przeje całe królestwo! – podwładni poirytowanym tonem, podsycali i tak już napiętą atmosferę.
Tak minęło parę kolejnych dni. W królestwie niby nic się nie działo. Jednak spokój był tylko pozorny.
Wszyscy dorośli mieszkańcy królestwa napisali do króla petycję, domagając się, by wprowadził zakaz jedzenia słodyczy w dni powszednie, oraz by przywrócił nakaz nauki szkolnej! No i oczywiście, żeby wstawił sobie sztuczną szczękę, bo ich zdaniem, bez zębów na króla się nie nadaje, nie może godnie reprezentować mieszkańców królestwa, no i, co wydaje się sprawą niemniej ważną – nikt nie rozumie, co król mówi, słychać tylko bełkot i mlaskanie. Nie takiego króla poddani sobie życzą – to było wyraźnie powiedziane!
Ma się król także zabrać do jakiejś pracy, bo przez samo leżenie i objadanie się po pierwsze: nie daje dobrego przykładu najmłodszym, a po drugie: takie zachowanie jest w ogóle nie do przyjęcia.
Król Teoś przeczytał pobieżnie petycję, przeciągnął się, pomruczał chwilę, ziewnął, przymknął jedno oko, potem drugie. Z powodu lenistwa i braków w edukacji, zupełnie zapomniał jak się myśli i jak się czyta. Nie mówiąc już o czytaniu ze zrozumieniem! Nic innego mu więc nie pozostało, jak spakować w swój królewski kuferek tyle słodyczy, ile zdoła pomieścić i udać się w drogę.
Podwładnych ogarnęła wielka radość widząc, że ich król gramoli się do karety z całym zapasem cukierków na przynajmniej rok. Mniej cieszyły się dzieci. Ale i one, po pewnym czasie popadły w zachwyt, odkrywszy w opuszczonym pałacu sekretny skarbiec króla, w którym znajdowały się niezliczone ilości cukierków, batonów, czekolad, gum Turbo i musujących oranżadek w proszku! Prawdziwy raj dla łakomczuchów!
I wszystko zaczęłoby się pewnie od początku: dziury w zębach, słodycze na śniadanie, obiad i kolację, gdyby nie biegły rewident z królewskiego sanepidu, który zupełnie przypadkiem odkrył, że słodycze zgromadzone przez króla już dawno straciły datę ważności. Rewident został okrzyknięty najmądrzejszym człowiekiem w królestwie i wybrany jednogłośnie na nowego króla.
Wprowadził prawie od razu prawo pełne nakazów, zakazów i złowrogo brzmiących haseł.
Ale nie będziemy się przy tym zatrzymywać.
Jest nowy dzień, a z nowym dniem zwykle bywa tak, że przynosi on z każdą kolejną chwilą, mnóstwo niespodzianek. A potem nadchodzi wieczór, księżyc zagląda do okien.
Słyszycie? Już nuci kołysankę, zapraszając dzieci do snu. Nie zapomnijcie umyć zębów! Dobranoc.
Elwira Dzikowska