Zapraszamy do lektury kolejnego odcinka literackiego bloga Marcina Kępy ?Zwykli ludzie, zwykłe miejsca?.

Promyki późnojesiennego słońca przeciskały się nieśmiało przez trochę zapuszczone szyby dogasającego wraz z jesienią lokalu w centrum miasta. Nie ogrzewane od dwóch tygodni wnętrze wyglądało jak pobojowisko. Ponakładane na siebie w nieładzie przybrudzone krzesła, rozklekotane stoły, przewrócone dwa wieszaki, a przede wszystkim ? olbrzymie kartonowe pudła wypełnione butelkami, deskami kuchennymi, sztućcami, obtłuczoną tu i ówdzie zastawą, i nad tym wszystkim, dekadencko, unoszący się żółtawy pył, poprzetykany słonecznym brokatem ? wszystko to dobitnie poświadczało, iż czas tej knajpy dobiegł końca.

Teraz nastąpił okres przejściowy ? zawieszenie. Graty czekały na wywózkę, a nowy najemca nie został jeszcze wskazany przez decydentów tej stumetrowej, kwadratowej powierzchni, znajdującej się dobre pięć metrów pod poziomem śródmiejskiego deptaka ? reprezentacyjnego spacerniaka, po którym przechadzali się smutni w większości mieszkańcy z zaciśniętymi w złym skurczu szczękami.

Do kontuaru baru, przykurzonego i też jakoś mentalnie już rozwalonego, nie dochodziło wątłe światło, atakujące resztkami optymizmu zza półokrągłych okien. W półmroku zaznaczały się czarnym kształtem dwie lampki do wina na smukłych nóżkach, wypełnione krwistoczerwonym bałkańskim kordiałem. Przy barowych stolikach siedzieli dwaj faceci, młodzi jeszcze, ale jacyś przygaszeni tą ogólną atmosferą schyłku lokalu, załamania światła. Dym z papierosów owijał się wokół ich ciemnych głów, jak oplata się wąż dusiciel wokół swej ofiary ? leniwie, niepostrzeżenie. Panowie milczeli, z ochrypłego głośnika, posadowionego gdzieś w okolicach górnej części drewnianej półki na zapleczu, sączyła się zdradziecko w eter jakaś stara francuska piosenka.

Za barem, zmarznięta, opatulona w szal, stała śliczna, dwudziestoletnia dziewczyna. Czarne oczy błyszczały w półmroku, a jej ciepły oddech zaznaczał się delikatną mgiełką, wypuszczaną z kształtnych ust. Serdeczny opar mieszał się z wydychanym siwym dymem. Jakby słowa uwięzły wszystkim w ściśniętych przydługim milczeniem gardłach, wypuszczających tylko niemy surogat westchnień. Ta cisza miała iście sakralny i arcydelikatny wymiar. Jej sacrum wciskało się subtelnie w profanum otoczenia ? przeznaczonego w pierwotnej wersji do konsumpcji, zabawy, karnawału.

Dziewczyna była jak szafarka dni ostatnich, jak westalka strzegąca resztek ciepła chowającego się jeszcze gdzieś po zakamarkach. Stała nieruchomo jak posąg, zastygła niczym Niobe. W jej ciemnych lśniących oczach odbijał się jakiś niewyrażalny żal do świata. O wszystko. I jakaś tęsknota za czymś, czego nie ma. Kogo nie ma. Którego nie było. I nawet te półtora roku pracy w tym lokalu szlag trafił.

MARCIN KĘPA