Rozdział 1

w którym poznajemy obwoźnego handlarza jednocentówkami i dowiadujemy się, czy James Dean miał mocne zęby

Mój kuzyn Rocco Larocco przyszedł raz coś sprzedać do naszej firmy. Przyniósł stary klaser ze znaczkami i pokaźną kolekcję stalowych, pokrytych cynkiem jednocentówek z 1959 roku z Mauzoleum Abrahama Lincolna na rewersie. Uznał je za bardzo cenny zbiór, twierdząc że sam James Dean używał ich do otwierania kapslowanych butelek z piwem, czego dowodem miały być wyszczerbienia na niektórych egzemplarzach. Rocco chciał je teraz sprzedać po wyjątkowo okazyjnej cenie, pięć centów za centa, bo uznał, że od roku 59. zyskały znacząco na wartości. Nie wziął jednak pod uwagę, że jego jednocentówki wybito cztery lata po tragicznej śmierci Deana, więc nawet gdyby gwiazdor bardzo chciał posłużyć się którąś z nich, w tej sytuacji byłoby to po prostu niemożliwe.

Tak więc kuzyn Larocco zwęszył możliwość zrobienia interesu na klaserze i jednocentówkach w mojej firmie. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego przyszedł z tym do mnie, skoro stale powtarzał, że na takim zadupiu jak u mnie nie ma czego szukać nawet pies z kulawą nogą. Tymczasem Rocco nie kulał no i rzecz jasna nie był psem; zjawił się natomiast o świcie pewnego lipcowego dnia i od progu rzucił wesoło swoim lekko sepleniącym głosem: sie ma, stary, i wyszczerzył w krzywym uśmiechu niepełne i dość szkaradne uzębienie. Nie byłem zainteresowany ubijaniem interesów z kuzynem Rocco, o czym musiał wiedzieć, bo na wszelki wypadek zaczął utyskiwać na szerzące się bezrobocie, bezdomność i szkorbut, które to plagi zdawać by się mogło dotknęły go wszystkie naraz, w jednym czasie. Nie bardzo mógł liczyć na moją wyrozumiałość, bo sam, w smętnym nastroju, siedziałem na bujanym fotelu, który pamiętał jeszcze chyba wojnę secesyjną, i patrząc tempo przed siebie wypuszczałem kłęby dymu, raz po raz zaciągając się cholernie drogim, brazylijskim cygarem. Chowałem je na specjalne okazje, a taka właśnie się nadarzyła. Otóż, po krótkiej chorobie, odszedł wuj Pinchet, który w całym swoim życiu nie zrobił chyba nic lepszego, niż to, że wreszcie uwolnił świat od swego paskudnego towarzystwa.

Rozdział 2

w którym dowiadujemy się, jakim skurczybykiem był wuj Pinchet i co myślał o życiu

Wuj Pinchet był chudym drabem o nieprzyjemnej, szczudlastej posturze i mrocznym spojrzeniu głęboko osadzonych oczu, wyglądających spomiędzy okalającego je gąszczu czarnych jak węgiel brwi. Usposobienie miał niewesołe, osobowość mroczną i w ogóle nie za bardzo nadawał się do ludzi. Pewnie o tym wiedział, bo i sam się do nich nie garnął. Zwykle stał z boku, przyglądając się innym spode łba, mamrocząc coś niezrozumiale lub rzucając przekleństwa raz głośniej, raz ciszej, ale zawsze tym samym nieprzyjemnym, chrapliwym głosem. Dzieci sąsiadów uciekały z piskiem na jego widok, wrzeszcząc obraźliwe epitety w jego stronę, ale on sam nigdy nie odpowiadał na ich zaczepki. Był spokojny i dość opanowany. Miał jednak niecierpliwą naturę, którą zdradzało rozbiegane spojrzenie nie mogące się skupić na jednym punkcie. Pewnie ciągle obmyśliwał strategie ucieczki przed niedźwiedziem, którego spotkał kiedyś w Górach Skalistych, kiedy był traperem, łowcą wszelkiej dzikiej zwierzyny. Ale wtedy był kimś zupełnie innym. Osobą, której nie znaliśmy. To, co zostało z wuja Pincheta, było tylko cieniem, ledwo poruszającą się mrocznością w świecie, do którego już nie należał i należeć nie chciał.

– Psst ? usłyszałem dźwięk otwieranej puszki. Kuzyn Rocco rozgościł się na drugim fotelu i poczęstował colą z lodówki.

– No, jak tam? – rzucił nieuważnie w moją stronę, zerkając na ekran telewizora.

– Wuj Pichet nie żyje ? odpowiedziałem nie patrząc na niego. Tylko to miałem teraz w głowie: że już go nie ma i że już nigdy nie dowiem się, gdzie schował tą cholerną mapę.

– Patrz tutaj ? poczułem nagle na swoim policzku śmierdzący oddech kuzyna Rocco, który w bezszelestny sposób przemieścił się z fotela, i teraz, pochylony nade mną z klaserem, wyszczerzał zęby w ponaglającym uśmiechu.

Podniosłem głowę i spojrzałem na niego nieprzytomnie. Zobaczyłem źle ogoloną twarz, pełną zadrapań i skaleczeń, dość głupkowate, wyczekujące spojrzenie błękitnych oczu. – Czego ty ode mnie chcesz? – zapytałem. Kuzyn Larocco wskazywał palcem na znaczek. – Tylko spójrz, wiesz, co to jest? – z podniecenia sapał i dreptał w miejscu. Odwróciłem obojętnie wzrok. Znałem ten znaczek i jego wartość. Mogłem mieć tylko nadzieję, że Rocco aż tak dobrze nie zna się na swojej kolekcji i że jego gorączkowe ponaglanie nie wynika z tego, iż wie, że znaczek wart jest fortunę.

ELWIRA DZIKOWSKA