A może nawet nie wiersz. Wiersz-nie wiersz. Bo w końcu prozą zapisany. Nieodmiennie przychodzi do głowy, gdy myślę o tych zapamiętanych od pierwszego wejrzenia.

*****

Przyglądałem się tej twarzy w osłupieniu. Przebiegały światła stacji metra, nie zauważałem ich. Co można zrobić, jeżeli wzrok nie ma siły absolutnej, tak żeby wciągał przedmioty z zachłyśnięciem się szybkości, zostawiając za sobą już tylko pustkę formy idealnej, znak, niby hieroglif, który uproszczono z rysunku zwierzęcia czy ptaka? Lekko zadarty nos, wysokie czoło z gładko zaczesanymi włosami, linia podbródka – ale dlaczego wzrok nie ma siły absolutnej? – i w różowawej bieli wycięte otwory, w których ciemna błyszcząca lawa. Wchłonąć tę twarz, ale równocześnie mieć ją na tle wszystkich gałęzi wiosennych, murów, fal, w płaczu, w śmiechu, w cofnięciu jej o piętnaście lat, w posunięciu naprzód o trzydzieści lat. Mieć. To nawet nie pożądanie. Jak motyl, ryba, łodyga rośliny, tylko rzecz bardziej tajemnicza. Na to mi przyszło, że po tylu próbach nazywania świata umiem już tylko powtarzać w kółko najwyższe, jedyne wyznanie, poza które żadna moc nie może sięgnąć: ja jestem – ona jest. Krzyczcie, dmijcie w trąby, utwórzcie tysiączne pochody, skaczcie, rozdzierajcie sobie ubrania, powtarzając to jedno: jest! I po co zapisano stronice, tony, katedry stronic, jeżeli bełkocę jakbym był pierwszym, który wyłonił się z iłu na brzegach oceanu? Na co zdały się cywilizacje Słońca, czerwony pył rozpadających się miast, zbroje i motory w pyle pustyń, jeżeli nie dodały nic do tego dźwięku: jest?

Wysiadła na Raspail. Zostałem z ogromem rzeczy istniejących. Gąbka, która cierpi, bo nie może napełnić się wodą, rzeka, która cierpi, bo odbicia obłoków i drzew nie są obłokami i drzewami.*

*****

„Esse” Czesława Miłosza, wiersz-nie wiersz z 1954 roku. Poeta ma wtedy 43 lata. Mieszka we Francji. Nie najłatwiejszy to czas w jego życiu (choć przełomowy). Cztery lata wcześniej, podczas wizyty w Polsce, konfiskują mu paszport. Odzyskuje go z trudem, wraca do Francji i stara się o azyl polityczny. Osiada w Maisons-Laffitte i rozpoczyna współpracę z Instytutem Literackim. Od 1951 roku publikuje w „Kulturze”. W latach 1953-55 wydaje m.in. eseje „Zniewolony umysł”, poezje „Światło dzienne” i powieść „Dolina Issy”. Kilka lat później, w 1960 roku, przenosi się za ocean.

*****

Ona jest. Tylko jedna twarz. Zauroczenie. Zachwyt. Przyglądanie się w osłupieniu. Czysta przyjemność patrzenia na twarz kobiety. Nawet nie pisze, czy mu się podoba. Nie musi. Tylko zarys, szkic, kilka szczegółów – nos, podbródek, czoło, włosy. I te otwory, w których ciemna błyszcząca lawa. To jak sięgnięcie za daleko, poza i pod namacalną powierzchnię – ciała, istnienia, bycia. A jednocześnie w tak materialną fizjologię. Tylko jedna twarz. Zauroczenie. Zachwyt. Bo „jest to krótki wiersz miłosny”, jak określa go sam poeta. A przecież: To nawet nie pożądanie. Jak motyl, ryba, łodyga rośliny, tylko rzecz bardziej tajemnicza. Tak samo materialna, też stanowiąca część świata, którego całości chce doświadczyć, którego całość chce zrozumieć, obcując z zaledwie jednym jego fragmentem.

*****

Ona jest. A on chce wchłonąć i mieć tę twarz – rzecz bardziej tajemniczą [niż motyl, ryba i łodyga rośliny]. To zawłaszczenie. Ale i pragnienie, do którego wraca – w trochę zmienionej formie – w finale tekstu: Gąbka, która cierpi, bo nie może napełnić się wodą, rzeka, która cierpi, bo odbicia obłoków i drzew nie są obłokami i drzewami. To tylko jedna twarz. To aż jedna twarz. Chce mieć ją w przeszłości i przyszłości. Zawsze. I wszędzie. Niemożliwe. Jest tylko to, co jest teraz. Też niemożliwe.

*****

Ona jest. Czy rzeczywiście? Nawet nie pisze, czy w ogóle go zauważyła, zwróciła nań uwagę, spojrzeniem choć jednym obdarzyła. A może jest tylko on?

*****

Ja jestem – ona jest. To, jak twierdzi, najwyższe, jedyne wyznanie. I nie ma więcej słów na nazwanie tego, co się wydarzyło. Paradoksalnie ma ich więcej na nazwanie tego, czego wyrazić nie potrafi. A „esse” znaczy być. Czasownik na wszelkie sposoby odmieniany przez filozofów. A tu – poeta. Z ułudą nazywania świata. I powtarzania gestu biblijnego Adama. „Esse” znaczy być. A tu – człowiek. Z radością z samego patrzenia. I pytaniem (powtórzonym) o to, dlaczego wzrok nie ma siły absolutnej. „Esse” znaczy być. Ja jestem, a mogłoby mnie nie być, ona jest, a mogłoby jej nie być. Najwyższe, jedyne wyznanie. Czy radosne?

*****

Ja jestem – ona jest. Ale czy jesteśmy? Ten myślnik staje między nimi jak granica. Taka nie do pokonania. Może dlatego w kolejnym zdaniu zabarwienie słów miesza się ze sobą – o ile pochody i skoki mogą kojarzyć się pozytywnie, o tyle krzyk i rozdzieranie ubrań już nie. Dęcie zaś w trąby staje się co najmniej dwuznaczne. To chyba także granica pomiędzy nim a światem, granica poznania, granica możliwości poznania świata.

*****

Wysiadła na Raspail. Na jednej ze stacji paryskiego metra linii nr 4 lub 6. On pojechał dalej. W stronę Porte de Clignancourt lub Bagneux-Lucie Aubrac (jeśli podróżował „czwórką”) albo Nation lub Charles de Gaulle Etoile (jeśli jechał „szóstką”). To mniej istotne niż fakt, że został z ogromem rzeczy istniejących. A przecież patrzył w jedną i na jedną tylko twarz… Dlaczego akurat ona dała pragnienie wchłonięcia jej, posiadania, a przez nią i z nią całego świata i jego porządku?

*****

Dlaczego Miłosz i „Esse” w środku lata? Nie wiem. Ale wiem, że „esse” doświadczałam wiele razy. Inaczej opisywanego, odczuwanego, inaczej się dla mnie zaczynającego i kończącego inaczej. Ale „esse” było. Z niejednoznacznością, zachwytem, poczuciem niepokoju, pragnieniem bycia samym wzrokiem i wchłonięcia tego, na co się patrzy, schowania pod powiekami. Czego i Wam, Czytelnikom tych słów, nie tylko podczas wakacyjnych podróży życzę.

* Utwór Czesława Miłosza przytoczony za: Cz. Miłosz, Antologia osobista, Kraków 1998.

JUSTYNA DĄBROWSKA