Każdy, kto choć raz w życiu udawał się na radomską „Piotrówkę”, idąc tam od strony Starego Miasta, musiał zwrócić uwagę na ten budynek. Stoi przy ul. Piotrówka dosłownie 50 metrów od wejścia na grodzisko. Jest dość charakterystyczny: ma formę podmiejskiej willi, obecnie mocno odstraszającej swym wyglądem. Budynek pierwszy raz sfotografowałem jesienią 2006 r. i już wtedy nie wyglądał najlepiej, ale był jeszcze zamieszkały, a jego balkon przystrajały doniczki z okazałymi pelargoniami. Ich kwiaty miały czerwony kolor. Wtedy jeszcze nie miałem pojęcia, że nie był to zwykły przypadek…

Gdy po czterech latach, w 2010 r., wróciłem tam z aparatem fotograficznym, kwiatów już nie zastałem, ale dom wciąż „dawał oznaki życia”. Ktoś odnowił dwa duże okna na parterze, szczytowa ściana na wysokości poddasza została ocieplona i pomalowana na żółty kolor. Wtedy nie kojarzyłem tego z barwą złota, ale wkrótce miało się to zmienić…

Na kolejny kadr, ukazujący ten niepozorny budynek, przyszło mi czekać ponad dekadę. W połowie września 2021 r. miałem okazję brać udział, wraz z grupą osób reprezentujących różne agendy i instytucje miejskie, w obchodzie terenu planowanego Parku Kulturowego „Stary Radom”. Jednym z punktów, w których się zatrzymaliśmy, był ów dom pod adresem Piotrówka 19. Był to już zupełnie inny obiekt. W tym sensie, że od ostatniej wizyty zdążono tuż obok niego wybudować ulicę Jaworową, która zaanektowała znaczną część niegdysiejszego podwórza otaczającego willę. Ta, z prywatnej, osłoniętej parkanem enklawy, stała się opuszczonym i poniekąd publicznym miejscem, gdzie każdy mógł wejść i zostawić swój, niekoniecznie chwalebny, ślad.

Takiej okazji oczywiście nie mogłem przegapić – i ja wszedłem do środka, ciekaw wnętrza tego budynku. I nie chodziło wcale o to, czy zachowały się tam zabytki typu marywilska posadzka, żeliwna balustrada schodów czy piec kaflowy. Ciągnęło mnie tam coś innego, czego nie byłem w stanie zdefiniować. Coś, co sprawiało, że musiałem tam „powęszyć”. I dosłownie już od progu mój nos zaatakował charakterystyczny „zapach”. I bynajmniej nie była to typowa dla opustoszałych, zawilgoconych ruder stęchlizna. Jako wieloletni bywalec nieodległej stacji donacyjnej RCkiK wiedziałem, że to zapach… k r w i. I to takiej jej ilości, że zdążyła przesiąknąć na wskroś mury, podłogi, resztki mebli. Dosłownie wszystko, co w tym budynku kiedykolwiek się znajdowało. Zacząłem się więc tam dokładniej rozglądać. Na poddaszu spostrzegłem niewielkie bruzdy w kącie jednego z pomieszczeń. Spojrzałem – pod fragmentem odpadłego tynku wydrapane linie układały się w słowo: „Piekło!”. Zauważyłem, że na parterze ściana między dwoma pokojami ma nienaturalną grubość – dobrze ponad metr – i nie uzasadniało tego istnienie w tym miejscu komina, bo ten był znacznie węższy. I wreszcie okuta w części solidną blachą drewniana klapa zamykająca wejście do piwnicy, ponabijana niezliczoną ilością gwoździ i dziwnie złowroga. Nie wiem dlaczego, ale spróbowałem ją ruszyć, chcąc otworzyć wejście do czeluści tego coraz bardziej tajemniczego budynku. Efektu w postaci otwarcia włazu, jak łatwo się domyślić, nie osiągnąłem, ale jedna ze spróchniałych desek piwnicznej klapy pękła i, oderwana od reszty, została w mojej dłoni. Zacząłem ją oglądać i gdy przekręciłem ją na tę stronę, która znajdowała się od wnętrza spiżarni domu, ukazały się na niej ślady drapania. Nie, nie zwierzęcych pazurów, lecz wyraźne bruzdy po ludzkich paznokciach. Jeden nawet, z fragmentem ludzkiego mięsa, utkwił w tym kawałku drewna…

Po tym odkryciu czym prędzej opuściłem ten „straszny dworek”. Nawet moja ciekawość i odwaga nie były w stanie wziąć góry nad tym, co zobaczyłem, a czego więcej mogłem się tylko domyślać… Ale ja, jak to ja, na samym myśleniu poprzestać nie mogłem i już po paru dniach zacząłem na nowo „węszyć”. Tym razem polegało to jednak na przeglądaniu starych fotografii, wertowaniu historycznych książek i artykułów, wreszcie – przeglądaniu cyfrowego repozytorium prasy radomskiej z okresu międzywojennego. Ba – jeśli któregoś tytułu nie było w Radomskiej Bibliotece Cyfrowej, jechałem specjalnie do Warszawy, do Biblioteki Narodowej. I tak, krok po kroku, poszlaka po poszlace zacząłem dochodzić prawdy o mrocznych dziejach tego – wydawać by się mogło – niepozornego budynku, w latach swej świetności zapewne sielskiej willi, znajdującej się niemal w centrum Radomia, ale z dala od jego ulicznego zgiełku.

Kto chce, uwierzy. Kogo to, o czym za chwilę opowiem, nie przekona – trudno. Ale okazało się, że ten budynek ma naprawdę mroczne dzieje. Został postawiony w latach 20. ubiegłego wieku, w miejscu krytej strzechą chałupy pamiętającej jeszcze czasy staropolskie. W zasadzie była to kurna chata, w której mieszkała jedna z dobrze znanych w mieście i jego okolicach „babek”. Ponoć żyła około 120 lat i już na początku XIX w. słynęła ze swych znachorskich znajomości. Leczyła, a gdy i to było komu potrzebne – odczyniała i rzucała uroki tak na ludzi, jak i na wszelki inwentarz żywy i martwy. W jednym z rękopisów dziewcząt uczących się w Państwowym Seminarium Żeńskim w Radomiu, którego nie zdecydowano się opublikować w jego czasopiśmie Ku Słońcu, znalazłem informację, że w XIX w. w okolicach chaty tej „baby jagi”, w tajemniczych i nigdy niewyjaśnionych okolicznościach, zaginęło pięć nastoletnich dziewcząt. Ponoć były jej ofiarami. Z ich młodzieńczej urody miała czerpać swą długowieczność. Tak naprawdę nie wiadomo, kiedy i w jakich okolicznościach „babka” zniknęła. W każdym razie równo 66 dni po tym, jak ją ostatni raz widziano, jej chałupa doszczętnie spłonęła. W wybudowanej w tym miejscu willi w międzywojniu mieszkała rodzina jednego z oficerów stacjonującego w Radomiu 72 Pułku Piechoty. Wojskowy miał dwie córki, bliźniaczki, które ponoć na każdym kroku ze sobą rywalizowały. Gdy w dzienniku Ziemia Radomska z 1935 r. trafiłem na tytuł Tragiczny finał poszukiwań zaginionej bliźniaczki na Piotrówce, wiedziałem, że to musi być historia stąd. Faktycznie – gdy jedna z sióstr zakochała się w synu sąsiadów, druga z zazdrości ogłuszyła ją i nieprzytomną wepchnęła do piwnicy, przybijając właz solidną ilością gwoździ. Okazało się, że nie był to cios śmiertelny. Uwięziona siostra przez tydzień rozpaczliwie próbowała się uwolnić. Drapiąc wieko swej „trumny”, wyrywała sobie w desperacji niemal wszystkie paznokcie. Gdy ojciec – wojskowy – wrócił z poligonu i odkrył, co zaszło, w afekcie zabił drugą z wyrodnych bliźniaczek i sam strzelił sobie z VIS-a w skroń.

Po tych zdarzeniach w budynku długo nikt nie chciał zamieszkać, aż nadeszły tragiczne lata II wojny światowej, podczas których nie takie dramaty się rozgrywały. Wiosną 1945 r. wprowadziła się tu nowa rodzina – przybysze zza Buga, których wojenny los rzucił w te okolice. Nie mieli pojęcia o krwawych losach willi. Nie minęło kilka tygodni, gdy do ich drzwi zapukał jeden z ocalałych z Holocaustu Żydów. Nie chcąc niczego taić, powiedział wprost, że podczas wojny, gdy był zamknięty w getcie, w kominie tego domu ukrył majątek całej swojej licznej rodziny. Okazało się, że tylko on przeżył, więc zadeklarował, że za możliwość wydobycia skarbu odda nowym właścicielom domu połowę wojennego depozytu. Ci na to przystali, ale widząc, że Żyd zaczyna ze skrytki wyciągać kolejne dziesiątki gramów złota, które zaczynają sumować się w kilogramy, postanowili zagarnąć cały łup. Zabili dawnego mieszkańca getta, a jego ciało zamurowali grubą warstwą cegieł w ścianie obok komina, dzielącej dwa pokoje domu. Nikt o zbłąkanego Żyda nie pytał, mordercy mogli więc spokojnie żyć, jak gdyby nigdy nic. Nie folgowali też sobie z korzystaniem z zagarniętego łupu. Nie minął rok, kiedy na ścianie, za którą rozkładały się szczątki zabitego, zaczęła ukazywać się duża, krwista plama. Nie pomagało wielokrotne jej zamalowywanie, skuwanie tynku, okładanie muru płytkami ceramicznymi. Krwawy ślad po jakimś czasie zawsze wychodził na wierzch. Ostatecznie cała rodzina popadła w obłęd i jej członkowie, jako jedni z pierwszych „lokatorów”, zostali zamknięci w Krychnowicach.

Tuż po zakończeniu stanu wojennego budynek zasiedlili nowi lokatorzy. Dom zdążyły już przejąć władze miejskie i przeznaczyć na mieszkanie socjalne. Dla rodziny, której spłonął dom na Obozisku, kilka pierwszych lat pobytu pod adresem Piotrówka 19 było całkiem zwyczajnych, nawet szczęśliwych. Dopiero na początku lat 90. XX w. zaczęły się tam dziać dziwne rzeczy. Życie Radomskie donosiło o nieludzkich jękach dobiegających z domku stojącego obok grodziska, a w Echu Dnia opublikowano wywiad z ojcem mieszkającej tam rodziny. Wyjawił mrożące krew w żyłach szczegóły o pojawiających się nocą cieniach, zgrzytach i cichym, dziecięcym szlochu. Był tak realny, że za każdym razem rodzice zrywali się na równe nogi i w środku nocy pędzili na poddasze do sypialni syna, który – jak się zawsze okazywało – spał słodko w najlepsze. Gdy jednak był już nastolatkiem, zauważyli, że za jego łóżkiem, na ścianie, wydrapane są różne makabryczne słowa: „Zabij”, „Morduj”, „Wypij krew”, „Odetnij głowę”, „Wyłup oczy” i wiele innych. Czym prędzej postanowili stamtąd uciec.

W końcu władze miasta zdecydowały się umieścić w budynku jeden z punktów obsługujących planowany Park Kulturowy „Stary Radom”. Podejrzewam, że nie znają przytoczonych „smaczków” z jego dziejów. Ostatnio obok budynku byłem z aparatem 5 maja br. Drzwi i wszystkie okna zabite na głucho. I dobrze. Zresztą, nawet gdyby były otwarte… żadna siła nie zmusiłaby mnie do ponownego wejścia do tego „strasznego dworku”.

Aha – przeglądałem ostatnio (Czy aby na pewno przypadkowo? Nie sądzę!) sprawozdanie z badań archeologicznych prowadzonych na „Piotrówce” i w jej otoczeniu w latach 70. przez Ewę Kierzkowską-Kalinowską. Po tej stronie ulicy Piotrówka, po której stoi willa, istniała kiedyś osada produkcyjna. Zajmowano się w niej wytopem metalu. W jednym z odkrytych mielerzy znajdującym się, według załączonej mapy, dosłownie 10 metrów od opisywanego budynku, odnaleziono ludzką czaszkę wypełnioną szczelnie żelazem. Ze sprawozdania jasno wynikało, że metal nie mógł być wlany do pustej kaloty osoby dawno zmarłej, lecz stanowi dowód makabrycznej tortury z przełomu X i XI w…

Paweł Puton

Radom, 8 maja 2023 r.